Na przełomie XIX i XX w. Gruzini byli ponoć najbardziej rozpolitykowanym narodem w całym państwie znajdującym się pod berłem carów. Choć tę inteligencką pasję już w okresie sowieckim skutecznie ograniczali bolszewicy oraz należący do nich Gruzini – Stalin i Beria, to na Kaukazie do dziś polityka wymieszana z zaszłościami historycznymi determinuje sympatie, uprzedzenia, a nawet lęki.
W czasie swojej ubiegłorocznej kaukaskiej przygody miałem możliwość podróżowania po Gruzji i Armenii. Sławna Kaukaska gościnność nadal jest żywa, więc bez trudu spotkałem kilka osób, które na dzień, czy noc stawały się moimi przyjaciółmi, stawiały sobie za cel moje szczęście, pełny brzuch i odpowiednią ilość promili we krwi. Przy okazji dzieliły się swoimi radościami, przemyśleniami, wspomnieniami, a czasem również lękami.
Tym razem przygodami z pod znaku wódki i wina dzielić się nie będę, ale przybliżę kilka punktów widzenia mieszkańców regionu na sąsiednie narody.
Nad Mtkwari
Wyjazd do Gruzji był dla mnie zwieńczeniem poznawania tego narodu, bo kilka lat wcześniej, zaraz po zakończeniu wojny pięciodniowej (sierpień 2008 roku), miałem okazję poznać dużą grupę gruzińskich studentów w Tartu w Estonii. Niemniej to pamiętne powojenne, antyrosyjskie rozgorączkowanie znajdowało tylko niewielki punkt wspólny wobec opinii, które usłyszałem na miejscu.
Jadąc klasyczną kaukaską taksówką bez zderzaków i błotników, z pokrytymi kurzem szybami i jedną nawet pękniętą, wdałem się w dyskusję z kierowcą. Szofer miał „na oko” 45 lat, a więc uczestniczył zapewne w pierwszych wojnach gruzińsko-abchaskich i gruzińsko-osetyjskich, a więc w obu przypadkach, de facto, gruzińsko-rosyjskich. Wojna – krew, kule, brak prądu. To nic. Bez Rosji niczego nie będzie. To Rosja kupuje, to Rosja płaci, to Rosja inwestuje. Na moje pytanie, ale jak to? Taksówkarz dorzucił tylko, że i Polska bez Rosji byłaby niczym.
Nie jest to postawa jakoś bardzo skrajna, bo Gruzini często powtarzają, że „nie mam nic przeciwko Rosjanom, ale…” Za tym „ale” zwykle padają słowa potępienia wobec Putina i Kremla. Jedna z gruzińskich koleżanek (jako dziecko), kiedy na początku lat 90. trwała wojna, przed posowieckimi pociskami (oficjalnie rosyjskimi lub „ukradzionymi” przez separatystów z rosyjskich baz wojskowych) uciekała do ciotki mieszkającej w Petersburgu skąd przywiozła tylko dobre wspomnienia.
Kiedy na jednym z bazarów w tbiliskiej dzielnicy Avlabari próbowałem dokonywać nic nie znaczącej transakcji posługując się bardzo podstawowym językiem rosyjskim myślałem, że odejdę z kwitkiem. Dwie pary oczu starszego małżeństwa prowadzącego kiosk spojrzały na mnie dosyć wrogo. Zapewne pomyśleli, że „nie dość, że Ruski, to się jąka i nie wie czego chce”. Na pytanie o pochodzenie wystarczyło odpowiedzieć, że „iz Polszy”, by wywołać radość, prośby by nie po rosyjsku (ale jak?), że Polska, i że Kaczyński, i że taki dobry był, i że…, i że… Gruzini kochają Polaków (trochę mniej niż pięć lat temu, ale nadal). Ormianie zresztą też, ale o tym może innym razem.
Ci pierwsi (Gruzini) trzymają się na dystans wobec tych drugich (Ormianie). Wydawać by się mogło, że nie ma powodu (może poza drobnymi wojnami o graniczne klasztory i gminy), ale mieszkańcy Tbilisi mówią, że w Erywaniu brzydko, bieda i niczego nie ma. Dziwi to nieco jeśli patrzeć z południa , bo obraz i uszczypliwości zmieniają swoją trajektorię o 180 stopni. A i Tbilisi kiedyś było demograficznie bardziej ormiańskie niż gruzińskie, a Ormianie przyjeżdżają nad Mtkwari „po kulturę”. Azerowie i Turcy zresztą też.
U stóp Araratu
Czekając w Sevanie nad Jeziorem Sevan na odjazd marszrutki (takiej prawdziwej, w której się czeka aż zapełni się i dopiero wtedy można ruszać) do Erywania poznałem dziewczynę o imieniu Tatevik (co, jak mi oświadczyła, znaczy „skrzydła anioła”). Po typowych pytaniach, co robisz, co studiujesz itp., nie wytrzymałem i podpuściłem ją – Karabach, Azerbejdżan, Turcja.
Od znajomego Aliego ze Stambułu (w którym toczą się teraz krwawe zamieszki) wiedziałem, że nie było czegoś takiego jak ludobójstwo Ormian, że to propaganda Erywania i diaspory, że przecież w podręcznikach napisano co innego. Od koleżanki Arzu, Estonki o azerskim pochodzeniu wiedziałem, że „Karabach od zawsze jest nasz”(tj. azerski).
Według Tatevik ludobójstwo było, a „Karabach od zawsze jest nasz” (tj. armeński). W armeńskich szkołach uczą, że ludobójstwo było, ale uczą również bać się Turków (jako ludzie) i nie bać się Azerów (jako żołnierze).
Moja nowa przyjaciółka nie mogła wyjść z podziwu wobec wojsk swojego państwa. „Widziałeś naszych chłopców?” Prężni, silni, umiejętni. Licytacja jak na zawodach. Nasi wyżej, dalej, szybciej, mocniej. Tymczasem od zawieszenia broni w 1994 roku po obu stronach granicy (i tzw. Linii Kontaktowej) w okazjonalnej wymianie ognia zginęło już 3 tys. osób!
Pomimo skutecznej propagandy armeńscy wojskowi chyba zdają sobie sprawę z beznadziejnego położenia w przypadku wojny i za wszelką cenę próbują utrzymać sojusz z Rosją. Tatevik opowiadała mi o „dobrych sowieckich czasach” niemal z wypiekami na twarzy. Było pięknie, kraj opływał mlekiem i miodem, był prąd i żarówki świeciły. Na sugestię, że w rzeczywistości nie było tak pięknie, i że nie wszyscy darzą tamte czasy tak ciepłym wspomnieniem koleżanka nie była w stanie tego pojąć. Ta sympatia wobec „wielkiego brata” jest zresztą kolejnym powodem nieufności Gruzinów wobec Ormian. Chociaż Stalin wzbudza sympatię w wielu gruzińskich kręgach, a jego kult ma się znów odradzać (zresztą ten kult był tutaj żywy jeszcze długo po tym jak władze w Moskwie oficjalnie zwolniły z niego obywateli).
Tatevik opowiedziała mi również o swoim pierwszym spotkaniu z Turkiem. Miało to miejsce oczywiście na terytorium kraju trzeciego, Gruzji. Wizyty koleżanki i Turka w Tbilisi były typowe, a więc jak wspomniałem wcześniej – „po kulturę”. Spotkali się na wernisażu w jednej z galerii czy muzeów. Tatevik od dziecka uczona była, że Turcy pałają nienawiścią wobec Ormian, że chcą ich zniszczyć, by zająć ich piękne ziemie. Wyobrażała sobie ich jako dzikich ludzi, niemal jak zwierzęta żądne krwi. Kiedy dowiedziała się, że stojący obok człowiek jest Turkiem była zaskoczona i przerażona zarazem. Bała się, że zgwałci i zabije, ale zaskoczyła ją zupełnie ludzka aparycja współsympatyka sztuki. Jej przerażenie zupełnie ustąpiło, kiedy oświadczył, że nic jej nie zrobi, że wie o ludobójstwie, że przeprasza.
Kiedy żegnaliśmy się na szczycie Kaskad (tufowej konstrukcji mieszczącej Muzeum Sztuki Cafesjiana) w Erywaniu, Tatevik opowiedziała mi legendę. Według niej, miał tutaj przyjść pewnego dnia car Piotr Wielki, by podziwiać monumentalny Ararat. Chmury szczelnie przysłoniły górę, więc postanowił, że wróci nazajutrz. Niestety pogoda znów pokrzyżowała monarsze plany, a ze względu na obowiązki musiał wracać do Petersburga. Car miał powiedzieć „Nie zobaczyłem ciebie Araracie, ale i ty mnie nie widziałeś” (również byłem tu dwukrotnie i Araratu nie zobaczyłem). Ciekawe, czy wobec wojny metaforyczny Piotr Wielki dostrzegłby Ararat (lub interes u stóp Araratu, tych położonych po armeńskiej stronie granicy)…
Niestety, nie udało mi się dojechać do Azerbejdżanu (wszystko przede mną), by skonfrontować gruzińską przyjaźń i ormiańską wrogość.