Im dalej na wschód tym atmosfera robi się bardziej gęsta i gorąca. Miasta kipią i duszą się spalinami wypluwanymi przez zdezelowane samochody, promieniami wysoko zawieszonego słońca, ciężkim powietrzem niesionym znad pustyń Azji i powiewami wspomnień, w których mieszają się wojny, zatargi i przedziwne historie.
Moja przedostatnia wizyta na Kaukazie (w 2012 roku) to zestawienie opowieści i osobliwości, które bardzo precyzyjnie spoił przypadek. W jednym z poprzednich wpisów zdigitalizowałem punkty widzenia na bieżącą politykę przypadkowo spotkanych osób, w innym pisałem o przygodach i gościnności na armeńskiej prowincji. Choć przed politykowaniem w Gruzji czy Armenii ciężko uciec, to udało się spotkać również i takie osoby, którym daleko było od rozważań nad wojnami. Ale po kolei.
Wieczór, jak to w Gruzji, pełen atrakcji. Gruzińskie tańce, które na Kaukazie imitują oczywiście bójki. Smukli młodzieńcy wirują i skaczą wysoko, by zderzyć kindżały. Piękne panie łagodzące męskie pojedynki. Najpierw wszystko to w rytm tanga, by za chwilę rozgrzać publikę kaukaskimi rytmami i przygotować na nocne wędrówki. Jeden bar, drugi bar, jeden klub, drugi klub. Czacza, tequila, rum, czacza, piwo, czacza… Znajomi wykruszyli się po kolei. Do ostatniego klubu, przy ul. G. Tabidze, wchodziłem już tylko z Salome i Mariam.
Dziewczyny jak przystało na stylowe Gruzinki ze starych inteligenckich domów, pomimo dwudziestu kilku lat już z wyższym wykształceniem, z doświadczeniem w ministerstwach i na tbiliskich uczelniach. Oczywiście nienagannie ustylizowane, pełne wdzięku i czaru. Nic dziwnego, że prowokowały temperamentnych Gruzinów do zalotów. W klubie przy Tabidze, jowialny przystojniak o urodzie Jacka Blacka upatrzył sobie Mariam.
Wtorek, czwarta nad ranem, miasto tonie w głuchej ciszy. Dziewczyny zaczęły się zbierać, taksówka za 5 lari za 5 minut. Podchodzi gruziński Jack Black i oświadcza „mi się nie udało z twoją koleżanką, ty chcesz dalej się bawić, idziemy dalej w miasto”. No cóż, hej przygodo!
Kierunek aleja Rustavelego. Jack w rzeczywistości nazywał się Grigol, od paru lat leciała mu czwarta dekada, bez żony i bez dzieci, co jak na Gruzję dosyć osobliwe. Okazuje się, że mój nowy kolega od lat mieszka w Londynie. Zaczynam więc wypytywać co tak pokierowało jego życiem.
– Jestem pierwszy raz od lat. Musiałem wyjechać 12 lat temu, dopiero teraz mogłem odwiedzić stare śmieci.
– Dlaczego musiałeś wyjechać? – dopytuję uporczywie.
– Nie mogę ci powiedzieć. Nie ważne.
Choć aleja lśni również nocą to trudno tam wtedy szukać rozrywek, zwłaszcza w środku tygodnia. Wędrówka od krawężnika do krawężnika zupełnie nic nie dała. Gwizd, taksówka, jedziemy niemal na koniec miasta. Ostatnie otwarte miejsce – khinkhali, saperavi, toasty. Zupełnie po gruzińsku.
Wracając po rzeczy zostawione przy ul. Dolidze natknęliśmy się najpierw na bójkę trzech nastolatków. Jeden z nich ubrany był w biało-czerwoną koszulkę. Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że koszulka jest biała, ale w połowie zakrwawiona. Na balkonie stały dwie starsze panie pobłażliwie się uśmiechając. Grigol oczywiście wdał się w dyskusję – cała trójka musiała nieźle sobie pożartować.
– Dlaczego się śmiejecie? Przecież oni zaraz pozabijają się. – spytałem zafrasowany.
– Wiesz, my w Gruzji mówimy, że młodzi muszą upuścić trochę krwi, żeby zmniejszyć ciśnienie… – wyjaśnił krótko – Pizdy… my mieliśmy pistolety… – dorzucił bez emocji.
Przeszliśmy jeszcze kawałek, zaczął oprowadzać mnie po okolicy: tu chodziłem do szkoły, tu się spotykaliśmy, tu mieszkał… tam chodziliśmy… wiele się tu zmieniło.
Wziąłem rzeczy, wróciliśmy do głównej trasy, pożegnaliśmy się, wskoczyłem do taksówki i pojechałem na dworzec, aby kontynuować swoje przygody.
Restauracja była jeszcze kawałek za moją bazą wypadową przy ul. V. Dolidze. Kiedy powiedziałem Sally, że zatrzymałem się przy Dolidze zrobiła wielkie oczy.
– To była bardzo znana ulica w latach 90… Wszyscy znali „Chłopców z Dolidze”.
Kim byli ci chłopcy? Należeli do mafii albo mieli jakieś porachunki z mafią. Grigol prawdopodobnie miał z nią na pieńku i dopiero zmiany, które zaszły w kraju w ostatnich latach uwolniły go od tego piętna.
Gruzja na początku lat 90. XX wieku, pomimo swojego położenia na wschodzie, była miejscem niemal wyjętym z westernów. Wojna za wojną, przewrót za przewrotem, handel wszystkim co legalne i co nielegalne, porachunki za porachunkami. Co prawda sceny te nie rozgrywały się na palącym piasku, ale z majestatycznym masywem Kaukazu w tle były równie romantyczne. Także za sprawą głównych bohaterów.
Relacje z tamtych czasów doskonale zastępują nawet najlepiej napisaną powieść kryminalną. Książki historyczne przeplatają ważne daty i historie kryminalne. W gruzińskim życiu politycznym przewinęło się wówczas wiele osób, których życiorysy mogłyby być rozdzielone między tuzin kolejnych.
Marcin Meller i Anna Dziewit-Meller w książce „Gaumardżos” napisali, że wówczas właściwie wszyscy byli w mafii. Wojciech Materski w książce historycznej „Gruzja” pisze o rozterkach artysty plastyka Tengiza Kitowaniego, ”który po kilku miesiącach musiał ustąpić z kierowania resortem obrony i… skupić się na kontrolowaniu gruzińskiej „mafii energetycznej””.
Chyba najciekawszą postacią tamtych czasów był Dżaba Joseliani. Filolog orientalista i teatrolog, ba! profesor w tej dziedzinie, który słynął na cały Związek Sowiecki z zuchwałych napadów na banki. Pierwszego dokonał w wieku 16 lat, a za wszystkie odsiedział łącznie 17 lat. Kiedy sowiecka rodzina zaczęła się sypać postanowił skrzętnie pielęgnowaną sławę „gruzińskiego Robin Hooda” przekuć na karierę polityczną. Joseliani pełnił szereg ważnych funkcji państwowych. Swoją działalność polityczną udekorował przewrotami i zamachami terrorystycznymi. Chociażby Giorgi Czanturia, nazywając Joselianiego „naszym Alem Capone”, prawdopodobnie przypieczętował na siebie wyrok – kilka miesięcy później zginął w zamachu.
Joseliani dorobił się całego rozdziału w książce „Dobre miejsce do umierania” Wojciecha Jagielskiego. W rozdziale autor tak wprowadza czytelnika do życiorysu „Księcia Złodziei”:
Dżaba napadał wyłącznie na państwowe banki i furgony z pieniędzmi. Nigdy na osoby prywatne i, poza pierwszym razem, nigdy w Gruzji. Został rozbójnikiem dla fantazji, a nie z biedy. Pochodził z zamożnej, jak na Gruzję, rodziny. (…) Stać ich było nie tylko na naukę Dżaby w eksperymentalnym gimnazjum w Tbilisi, ale i na studia orientalistyczne w Sankt Petersburgu (wówczas Leningradzie).
Tak więc nie środowisko, ale temperament i buntownicza natura popchnęły Dżabę na drogę zbrodni. (…)
Książę Złodziei jest autorytetem, któremu szacunek i posłuszeństwo winni są nie tylko więźniowie, ale także ci, którzy za kraty nigdy nie trafili. W rosyjskim imperium (…) Książęta Złodziei byli kimś w rodzaju ludowych bohaterów. Bano się ich, byli wszak przestępcami. Ale jednocześnie podziwiano, jako kogoś, kto się nie dał upodlić.
Książęta złodziei bywali okrutni i bezwzględni. Zawsze jednak pozostawali wierni jakimś honorowym zasadom i na swój sposób sprawiedliwi, czego prawie nigdy nie dało się powiedzieć o ludziach, do których należało sprawowanie władzy.
Dżaba Joseliani w 1998 roku został skazany za zamachy terrorystyczne, ale w 2001 roku Eduard Szewardnadze ułaskawił go. Miał wrócić do polityki, ale w 2003 roku zmarł na udar mózgu przed wyborami, w których planował kandydować.