Rodzina Chaczaturianów

W trakcie jednej z moich ucieczek zagranicznych trafiłem pod dach rodziny Chaczaturianów. Nieplanowana wizyta u zupełnie nieznanej mi rodziny była efektem serii błędnych decyzji i nieprecyzyjnych instrukcji, ale odbyła się w zgodzie z przeznaczeniem.

Przed dwoma laty, zachęcony i wzbogacony niespodziewanym dopustem biznesowym, zarezerwowałem bilety lotnicze przez bliską mi Estonię na wymarzony Kaukaz. Spędziłem kilka godzin w Tallinie, po czym udałem się w dalszy lot do Gruzji. Między wielkie piękna gruzińskiego krajobrazu i kultury udało mi się wcisnąć trzy dni w Armenii.

Historia, którą tu opiszę jest chyba najbardziej wyświechtaną przez moje usta, ale żeby nie zapomnieć jej szczegółów przelewam ją na papier, tj. na serwer (proszę mi wybaczyć pewną skrupulatność w uwzględnianiu mało ciekawych detali) i dzielę się z zagubionymi w odmętach Internetu czytelnikami.

Tam niczego nie ma

Wspomniałem o serii błędnych decyzji i instrukcji. Było tego sporo, więc może zacznę od początku. Wylądowałem w Gruzji, miałem tam spędzić kilka dni tu i tam i pojechać dalej do Armenii. Z przygodami udało mi się odwiedzić Batumi i Stepantsminda. Po powrocie spod stóp Kazbeku spotkałem się jeszcze raz z Sally. Wybraliśmy się do jednej z kawiarni imitujących zachód na wschodzie, jedno piwko, drugie piwko i pytanie mojej uroczej przyjaciółki:
– To kiedy jedziesz do tej Armenii?

Konsternacja!
– Zapomniałem, że jadę!
– No tak, cały ty. Dobrze, tam i tak niczego nie ma.

Po czym poznać, że wyjazd jest piękny? Po tym, że nie przejmujesz się takimi głupotami – jeszcze jeden drink, jakiś nocleg i następnego dnia zamiast na pociąg na koniec miasta w marszrutkę do Erywania. Marszrutka oczywiście klasyczna – pojedzie jak się cała zapełni, ale odjechała. Im dalej w Armenię tym goręcej. Dojechaliśmy do upalnej stolicy Armenii. Miałem zaklepany kawałek couchsurfingowej podłogi u Polki, która wtedy pracowała w mieście jako wolontariusz, ale zupełnie nie uśmiechało mi się spacerowanie przez cały dzień po różowo-betonowym, skąpanym w 30-stopniowym upale mieście, więc postanowiłem zostawić swój plecak i wziąć prysznic w pierwszym lepszym hostelu. Po zwiedzeniu Erywania, na następny dzień zaplanowałem sobie Sewan.
– Czy podpowiedziałaby mi pani jak dostać się do Sewanu?
– Tak, jutro z rana wszystko ci wyjaśnię.

Jak mi obiecano tak się stało.
– Musisz najpierw dojechać do dworca. Jadą tam marszrutki o takich numerach, a stamtąd odjeżdżają dalekobieżne do Sewanu. Proszę to kartka z instrukcją do marszrutek miejskich, pokaż ją kierowcy lub pasażerom, oni powiedzą ci gdzie wysiąść.

Dostałem żółtą karteczkę, na której znalazło się kilka numerów i sporo krzaczków ułożonych w szlaczki. Rzeczywiście życzliwi współpasażerowie, po pół godzinie ścisku i obijania głowy o sufit wysłużonego busika podpowiedzieli gdzie wysiąść. Na miejscu kilka białych pojazdów, na których tablice dekorowane w lokalne szlaczki.
Przy jednym z nich starszy, wysuszony i osmalony słońcem zawieszonym nisko nad Wyżyną Armeńską.
Eta marszrutka idziet w Sewan? – wycedziłem swoim biednym rosyjskim.
Da, sadzis! – wykrztusił strażnik marszrutki.

Kierowca, który wrócił do załadowanego autobusu z przyjęciem opłaty wstrzymał się do momentu rozpędzenia silnika – to standardowa praktyka, może tak wprowadza się tam pieniądz w ruch lub obieg. Poprosił dwa razy mniej niż mi wcześniej powiedziano, że powinienem przygotować – oho, chyba kolejna pomyłka…

Przez całą podróż byłem pod baczną obserwacją współpasażerów, by po pewnym czasie usłyszeć z ust wbitym we mnie spojrzeniem „wysiadaj!” Pierwsza myśl to parafraza z klasyki „ale co ja takiego źle zrobiłem”. Kiedy wystawiłem głowę przez okno zauważyłem nieco zdezelowane zdjęcie i nazwę miejscowości Garni i zrozumiałem, że połączono moją turystyczną aparycję z miejscem. Garni jest jedną z większych atrakcji kraju, świetnie zachowaną świątynią helleńską z I w.

Zawiozę cię właśnie tam

Skoro już wylądowałem w historycznym miejscu, nie mogłem nie zobaczyć jego atrakcji, tym bardziej, że przystanek od świątyni dzieli zaledwie 500 metrów. Okazuje się jednak, że nawet na tak krótkim odcinku spotkać można taksówkarza, który powie, że zupełnie nie warto pokonać pozostałych 300 metrów, by oglądać starocie. Lepiej przejechać z nim 10 kilometrów do wspaniałej świątyni za okazjonalne 1000 dram.
– Nie idź tam. Zawiozę ciebie do tej niezwykłej świątyni, 10 kilometrów stąd, jedynie 1000 dram.
– Nie, dziękuję, to tak blisko. Może jak będę wracał.
– Ale po co masz tam iść, jak mogę ciebie zawieźć?
– Nie, dziękuję. Może skorzystam z propozycji jak będę wracał, za godzinę.
– Popatrz na pocztówki, popatrz jaka to piękna świątynia. Słuchaj, nie chcesz? To może 800 dram? A potem pojedziemy jeszcze do innej świątyni.
– Nie, dziękuję, pomyślę.
– Tu jest mój dom. Wejdziesz, napijemy się kawy i pojedziemy.

Na moje szczęście pojawiła się sąsiadka, z którą pan taksówkarz coś głośno dyskutowali i wcale nie ciszej śmiali się. Zapewne dyskutowali moją obecność w miejscowości i jego ofertę. Udało mi się uwolnić razem z odchodzącą kobietą. Opowiedziała mi w kilku zdaniach historię świątyni, po czym dorzuciła:
– Może wejdziesz na kawę?
– Dobrze, ale tylko na kawę.

Tak poznałem panią Chaczaturian.

Rodzina Chaczaturianów

Pani Chaczaturian jest kobietą wykształconą i inteligentną, w wieku około 50 lat. Trudno było spodziewać się, że ktoś zamieszkujący koniec świata, a nawet koniec armeńskiego świata, będzie władał trzema językami – ormiańskim, rosyjskim i francuskim – i w obyciu przypominał raczej dystyngowaną Francuzkę.

W trakcie tego krótkiego wykładu o historii antycznej Garni skręciliśmy w lewo i przeszliśmy może 200 metrów drogą szutrową i dziurawą jak ser szwajcarski. Doszliśmy do domu, przed którym zaparkowany był nieco zdezelowany samochód, nie pamiętam marki, ale może był jeden ze starszych modeli Renault, może coś innego. Front domu zdominowany był wjazdem do garażu toteż nie wywołał we mnie jakichkolwiek doznań estetycznych, ale prawdziwe skarby kryły się za tą fasadą.

Wszedłem do domu pełnego ludzi – trzy pokolenia Chaczaturianów mieszkały pod jednym dachem! Zanim jednak o sprawach rodzinnych, kilka słów o domu. Tylne wejście prowadziło przez stary, typowo kaukaski drewniany taras z widokiem na przepiękną dolinę rzek Azat i Goght. Za domem ogród i drzewa, które chroniły podwórko przed wysuszeniem przez palące słońce oraz dawały doskonałe warunki dla letniego wypoczynku. W głównej izbie skromnie umeblowanego domu tradycyjne dekoracje – kwiatowe freski na suficie i stare, czarno-białe zdjęcia na ścianach.

Jak wspomniałem w dom zamieszkiwała trzypokoleniowa rodzina. Pomimo tej eleganckiej powierzchowności pani Chaczaturian prowadziła dom zgodnie z tradycją. Miała być tylko kawa, ale po zdawkowym „usiądź tutaj” (po czym usiadłem na złożonym tapczanie) sama zaczęła się uwijać jak w ukropie i zastawiać na tarasie stół. W tym czasie zaopiekowała się mną młodsza część rodziny. Poznałem synów i córki oraz wnuki Chaczaturianów. Synowie nie byli światli jak ich matka – mówili tylko po ormiańsku, kaleczyli nawet rosyjski, a jeden z nich ani słowa w obcym języku, ale za to nosili czarne dresy i typowe podrabiane czarne koszulki od Armaniego (a może Armeniego?). Oni pożartowali, ja pożartowałem, każdy po swojemu pożartował, po czym przeszliśmy do dużo ciekawszych rozrywek. Trochę gestykulacji i niezrozumiałych w pierwszym momencie słów wystarczyło, żeby zrozumieć, że to już czas na zapasy na rękę! Pierwsza myśl – co się robi w takiej sytuacji w Armenii? Przegrać z kretesem, a może powalczyć? Trochę pobujaliśmy rękoma, po czym odpuściłem.
– Stół zastawiony, zapraszam na taras.

Stół uginał się od potraw, kolorowych napojów i wina. Poznałem również głowę rodziny. Pan Chaczaturian bez zbędnych ceregieli spytał:
– Pijesz wódkę?
– Nie, dopiero 9, jeszcze za wcześnie. – odparłem zachowawczo.

Wesoły pan Chaczaturian zniknął gdzieś i wrócił po pięciu minutach z plastikową torebką, w której miał… litr wódki i colę. No, ładnie…

Nie mogło zacząć się inaczej niż od toastu głowy rodziny.
– To trzeci dzień szczęścia i święta w naszym domu: przed wczoraj świętowaliśmy chrzciny mojej wnuczki, wczoraj życzyliśmy szczęścia mojemu synowi, który leci do Moskwy do pracy, a dziś ty gościsz w naszym domu!

Miała być kawa i była, ale na koniec i po niezliczonych kieliszkach wódki, wina i lokalnych przysmaków. Na stole były dwie potrawy, które doskonale zapamiętałem. Wątróbka i makarony. Ta pierwsza przyrządzona była w taki sposób, że nie mogłem tego jeść i tylko wódka ratowała mnie przed odruchem wymiotnym. Potrawa narodowa i duma pani domu, więc nie wypadało powiedzieć, że nie, a że nie padało to „nie” to co chwila na moim talerzu lądowały kolejne kawałki tego „przysmaku”. Druga z potraw to makarony z lokalnymi przyprawami, które już zdecydowanie odpowiadały mojemu podniebieniu.

Okazało się, że pan Chaczaturian, jak chyba większość Ormian, miał okazję gościć w Polsce.
– W latach 80. służyłem z armią sowiecką w Polsce. Ach, jakież tam piękne kobiety poznałem!

Wypowiadał te słowa z błyskiem tęsknoty i chłopięcej radości w oku. Żona nie była oczywiście pocieszona, ale wiedziała, że są tylko przechwałki, bo jej mąż sprawiał wrażenie szczęśliwego do granic możliwości w miejscu i sytuacji, w której się znajdował. To niesamowite, że w tak spokojnym, nie za bogatym miejscu można być tak bardzo zadowolonym z życia.
– Ludzie wyjeżdżają – do pracy, włóczą się po świecie w poszukiwaniu piękna i szczęścia. A ja mam tutaj swój cały świat. Popatrz tylko na to wszystko co ja tutaj mam! – zakreślił ręką cały krajobraz wąwozu Garni.

Trzeba przyznać, że miejsce przepiękne. Kolejne toasty – za ciebie, za to piękne miejsce, za pana, za pomyślność synów, za wnuczkę… Nagle sruuu, butelka z resztką wódki poleciała w ogród. Synowie jeszcze tego samego dnia mieli jechać do Erywania, jeden miał odwieźć drugiego na lot do Moskwy. Młody Chczaturian wyraźnie miał tego dnia smaka na wódkę, bo z radością polewał kolejne kieliszki wódki. Syn już nie mógł pić, bo prowadził, ale nam alkohol we krwi nie przeszkadzał później jeździć po mieście wysłużonym mercedesem.

Tak szybko jak Chaczaturian zdenerwował się, tak szybko na jego twarz powrócił promienny uśmiech.
– Podobasz mi się, zostajesz u nas! Przynajmniej dwa dni!
– Ale ja nie mogę, mam tak mało czasu, a chciałbym jeszcze zobaczyć kilka miejsc w tym pięknym kraju.
– Nie ma gadania, zostajesz u nas na noc, jutro pojedziesz, gdzie chcesz.
– Ależ ja nie mam czasu, chciałbym jeszcze zobaczyć i Erywań, i Sewan. Chciałbym jeszcze poznać trochę Armenię.
– W tym Erywaniu nic nie ma, popatrz co tutaj masz. Zostań! Słuchaj, tu są moje dwie córki, weź sobie jedną! – do rzucił, po czym wybuchł śmiechem.

Rzeczywiście przed nami stały dwie Chaczaturianówny. Obie uśmiechnięte – jedna z niepełnym uzębieniem, ale z dzieckiem na ręce, a druga, co już mniej zakrawało na żart, wolna i w stylowym dresie.
– Dobrze, rozumiem, nie nalegam. Zanim jednak odejdziesz, pokażę ci naszą ormiańską kulturę, nie możesz odmówić.

Nasza ormiańska kultura

Z panem Chczaturianów udaliśmy się do sąsiadów. Okazało się, że przybyłem na uroczystości popogrzebowe (trzy dni po pogrzebie), a w domu, w którym się znaleźliśmy mieszka syn nieboszczyka.

Za domem, w ogrodzie, w altanie przy dwóch stołach siedziało starsze pokolenie mieszkańców Garni. Przy jednym kobiety, przy drugim mężczyźni. Usiadłem na wolnym miejscu i na moim talerzyku wylądowało kilka konfeti. Miejscowi podebatowali i zaraz panowie poderwali się z miejsc. Wsiedliśmy do samochodów – jechałem starym Mercedesem z Chaczaturianem i synem nieboszczyka – i wyruszyliśmy, jak się później okazało, na cmentarz.

Zanim dojechaliśmy na nekropolię, syn nieboszczka wypytał mnie skąd jestem, co robię, po czym, tradycyjnie po ormiańsku, przystąpił do części biznesowej.
– Prowadzę agencję turystyczną, mieliśmy wiele grup zagranicznych, także Polaków. Polska to wspaniały kraj, znam wielu Polaków. Masz tutaj moją wizytówkę i jeśli twoi znajomi będą wybierać się do Armenii, koniecznie przekaż im kontakt do mnie.
Choć ten biznes z tylnego siedzenia Mercedesa nieco mnie zaskoczył to w ciągu trzydniowego pobytu w Armenii nauczyłem się, że interesy można prowadzić w każdej sytuacji i na różne sposoby.

Kiedy dojechaliśmy na cmentarz, panowie rozpalili w pobliżu świeżo usypanego grobu niewielkie ognisko, po czym zaczęli w nim coś wytapiać. Chwilę później wygasili płomienie, a szary proszek czy właściwie grudki zaczęli rękoma sypać na grób, co też i ja uczyniłem. Padło kilka słów, panowie jeszcze zapalili i ruszyliśmy z powrotem. Przed wejściem na podwórko, z którego odjeżdżaliśmy, zgodnie ze starą ormiańską tradycją, musiałem umyć ręce (z powodu wizyty na cmentarzu?), po czym ponownie zasiedliśmy przy stołach.

Tym razem już było zdecydowanie treściwiej. Na stołach stały tradycyjne dania, które co chwila lądowały na moim talerzu. Przy nim natomiast stała szklanka i kieliszek. Ten drugi oczywiście nie był bezużyteczny, bo co chwila zapełniał się wódką, startował w górę i był opróżniany przy wtórze toastów.

Miejscowi zainteresowani się moją osobą, musiałem opowiedzieć kim jestem, skąd przybyłem, co tu robię. Podsumowali mi przy tych historiach opowiadanych między toastami kolejne porcje jedzenia. Doskonale zapamiętałem marynowane zioła zbierane gdzieś w okolicy, których nazwy zupełnie nie pamiętam. Zresztą trudno było zapamiętać więcej szczegółów, bo od rana wypiłem słuszną porcję wódki.
W pewnym momencie tubylcy zaczęli patrzeć na mnie, co skłoniło mnie do zapytania Chaczaturiana, co się stało.
– Chcielibyśmy usłyszeć, jak wznosisz toast.
– Dobrze, ale mój rosyjski jest tak biedny, o ormiańskim nie wspominając.
– To nic. Chcielibyśmy usłyszeć polski lub angielski!

No cóż. Podniosłem się z drewnianej ławy, obróciłem do gawiedzi i zacząłem niepewnie…
– Dobrze, dziękuję za ten zaszczyt, będę mówił po polsku. Dziękuję, że mogę uczestniczyć razem z wami w tej ważnej uroczystości. – zacząłem, dorzuciłem jeszcze ze dwa zdania po czym przyszedł kryzys. – Chciałbym wznieść toast za pana… pana…
Ależ głupio wyszło! Ja przecież nie znam nazwiska szacownego nieboszczka!
– M…jana. – podpowiedział syn.

Powtórzyłem po nim, miejscowi pokiwali głową, wznieśli kieliszki i wychylili kolejną porcję alkoholu. Uff… jakoś to wyszło, ale nazwisko zaraz znów zapomniałem, leży gdzieś w moich przepastnych szufladach zapisane na wizytówce syna.

Jeszcze kilka toastów, jeszcze kilka przysmaków, atmosfera się rozluźniła, a żałobnicy zaczęli wstawać od stołu. Upłynęła spora część dnia, spora ilość alkoholu, więc żeby załapać się jeszcze na zwiedzanie, dziękując za zaznajomienie z miejscową kulturą, odprowadzony przez pana Chaczaturiana pokonałem brakujące 200 metrów w moim spacerze do świątyni.

To antyczne miejsce pamiętam jak przez sen – przepiękna świątynia, ukwiecone drzewa, widok na drewniane domy i monumentalny wąwóz. Pokręciłem się wokół, wróciłem na przystanek, złapałem marszrutkę i wysiadłem w Erywaniu. Droga powrotna zupełnie wyparowała z mojej pamięci.

***

Cała ta przygoda wyglądała nieco jakbym padł ofiarą polowania na przybysza z dalekich krain, by przez jeden dzień dać uciechę miłym ludziom na skraju świata. Ja natomiast miałem okazję osobiście doświadczyć kaukaskiej gościnności i poznać fragment starej ormiańskiej kultury.