15 tysięcy kilometrów Greyhoundem

Kilka lat temu spędziłem semestr studiów w Chicago. Po zimie w depresyjnym „wietrznym mieście”, nie było siły, która powstrzymałaby mnie przed wyruszeniem w drogę. Za nieco ponad 400 dolarów kupiłem 30-dniowy „Discovery pass” na Greyhounda, spakowałem się i ruszyłem przed siebie. Bez konkretnego planu – każdy kolejny krok wyznaczałem sobie odbierając bilet na kolejny odcinek trasy.

Chicago jest ponoć najprzyjemniejsze późną wiosną i latem, ponoć to wtedy świeci słońce, gra muzyka, jest wesoło. Zimą wieje, jest szaro. W jednym z przewodników napisano, że czasem wieje tak bardzo, że wzdłuż chodników instalowane są liny, które pomagają przechodniom trzymać się chodnika. Wieje albo z głębi kontynentu, albo od jeziora, a za jeziorem z Kanady. Tak czy siak jest potwornie zimno, według prognoz temperatury odczuwalne potrafią dać w kość – odczuwalne 35 stopni Celsjusza poniżej zera to w Chicago nic nadzwyczajnego. Cieplej robi się często już w marcu, a na pewno w kwietniu. Ja w swoją podróż wyjechałem na przełomie kwietnia i maja.

Pierwszym przystankiem na mojej drodze było Buffalo i Niagara Falls. Zacząłem od wodospadu i niewielkiego miasteczka o tej samej nazwie. Stary paszport i brak wizyty do Kanady skutecznie uniemożliwił mi podziwianie Niagara Falls z ponoć piękniejszej kanadyjskiej strony. Wodospad jest piękny, największy jaki w życiu widziałem. Chłodny poranek oznaczał brak tłumów, jednak to się szybko zmieniło i około południa zaczęły przybywać liczne grupy turystów. Nie tylko sam kilkudziesięciometrowy próg wodospadu jest zachwycający, ale też jego okolica: kaskady, park, widok, na stałe wymalowana nad nim tęcza. Chociaż miejsce jest wspaniałe to cóż można tam robić dłużej niż kilka godzin, zwłaszcza, że tłum szybko gęstniał? Zanim wsiadłem do autobusu powrotnego do Buffalo, wybrałem się na krótki spacer po miejscowości Niagara Falls. Choć nazwa znana jest na całym świecie, miasteczko nie robi wrażenia. Albo inaczej – robi, ale niezbyt przyjemne. To wszystko co słyszymy o Detroit, można zobaczyć w mniejszej skali w Buffalo i w jeszcze mniejszej w Niagara Falls. I tak są tam całe szeregi dwupiętrowych kolorowych domów obitych sidingiem – zupełnie jak z amerykańskich filmów – ale domy te są w dużej mierze porzucone. I te, które mają swoich lokatorów, najczęściej przesiadujących na porczach, nie zachwycają. Zniszczone, z brudnymi podejściami i podjazdami. Nie było tam czego szukać, więc szybko wróciłem do Buffalo.

Tak jak wspomniałem Buffalo to takie małe Detroit. Co prawda w centrum można zobaczyć typową amerykańską architekturę – centrum z wieżowcami, choć mniejszymi niż w Chicago czy na Manhattanie, szare i kremowe budynki. W samym centrum znajduje się, o ile dobrze pamiętam, ratusz, który przypomina gmach jak wyjęty z filmów o Batmanie. Żeby zrobić na mnie jeszcze większe wrażenie ktoś zaprogramował ciepły, słoneczny dzień i efekt halo nad budynkiem. Po krótkim spacerze, zrezygnowany podobnie jak w Niagara Falls, wyruszyłem w drogę powrotną. Niedaleko dworca zaczepiło mnie dwóch Afroamerykanów z pytaniem, które później usłyszałem setki razy:

– Man, do you have some change?

– Sorry, I can’t help you.

– Just give me some change, I’ll provide you with everything in this city – weed, parties, bitches, whatever you need!

Oczy mojej wyobraźni ujrzały dziewczyny jak z teledysków amerykańskich raperów, toteż podziękowałem uprzejmie i poszedłem dalej. Z Buffalo wyruszyłem do Bostonu, z przesiadką w Nowym Jorku.

Moje wyobrażenie o Bostonie przed laty kształtował serial Ally McBeal. Grupa prawników, każdy ze swoją przywarą, obsesją, życiowym zagwozdkami. Pomiędzy tymi problemami pokazywało się czasem miasto, jego skrawki. Boston jest jednym z ładniejszych i ciekawszych miast na amerykańskim wschodnim wybrzeżu. Oczywiście najbardziej znane jest typowo amerykańskie centrum, ale dużo ładniejsze jest wybrzeże, do którego jest jednak kawałek z centrum. Droga w kierunku Atlantyku wiedzie przez dzielnice typowych amerykańskich obitych sidingiem domów – zupełnie jak w Niagara Falls czy Buffalo, ale zdecydowanie lepiej zadbanych, zamieszkałych i – z racji położenia – wartych fortunę. Jeszcze ładniejsze jest wybrzeże – z długiej plaży zobaczyć można odległe części wybrzeża, wyspy i jachty. Woda w oceanie na początku maja jest lodowata. Po zwiedzeniu miasta wróciłem do centrum skąd miałem wyruszyć do Nowego Jorku. Na odjazd autobusu niestety musiałem trochę poczekać, ale dzięki temu poznałem Olgę z Rosji. Olga miała chyba gdzieś tam w Massachusetts „zarezerwowanego” amerykańskiego kandydata na męża.

W Nowym Jorku zaplanowane miałem trzy dni. Nocleg znalazłem na Couch Surfingu: samo serce Manhattanu, 30-któreś piętro i wspaniały widok z okna, jeszcze lepszy z dachu apartamentowca. Ten nocleg na CS-ie to efekt ogłoszenia w grupie New York Last Minute: „Potrzebuję noclegu 2-3 noce, poratujcie!”. Nowy Jork, Manhattan to ciekawe miejsce – Central Park, Time Square, Brooklyn Bridge i widok na Manhattan z drugiego końca mostu, Ground Zero. A i Greenpoint, żeby zobaczyć co to za sort Polski.

Po Nowym Jorku przyszedł czas na kurtuazyjną wizytę u krewnych. Trenton i Filadelfia. New Jersey i Pensylwania. Drugie obok Chicago i jego przedmieść skupisko Polaków w USA. Polonia amerykańska to bardzo ciekawe zjawisko. Nie wiem czy to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że wielu Polaków za oceanem zatrzymało się w sprawach polskich i postawach wobec tych spraw gdzieś w latach 80. XX w. Moja wizyta w pewnym sensie była tego potwierdzeniem – imprezy w najprawdziwszych remizach ze sztucznymi kwiatami na ścianach, paniami Helenkami za barem i panami Krzysztofami przed barem. Oczywiście nie mogło przy tym zabraknąć polskiej wódki, polskiej muzyki i polskich toastów. Amerykanizacja objęła natomiast dwa elementy, mianowicie skutecznie przyswojono „drink & drive” oraz uzupełnianie energii w przydrożnych restauracjach jak z amerykańskich filmów. W Filadelfii nie mogło oczywiście zabraknąć krótkiego joggingu po znanym wszystkim schodach z Rocky’ego, po którym ruszyłem dalej – do Waszyngtonu.

„DC” to miasto, którego nie mogło zabraknąć na mojej liście, bo przecież i Biały Dom, i Forest Gump. Do Waszyngtonu dojechałem nad ranem, więc postanowiłem zdrzemnąć się w parku zamiast szukać cywilizowanego noclegu, a później ruszyłem zwiedzać miasto. Trzeba przyznać, że dzielnica federalna robi wrażenie, z majestatycznym kapitolem na czele. Również wielki park, który wszyscy znają z Foresta Gumpa. Waszyngton to także bardzo ładna (bo kolorowa, z urozmaiconą architekturą, zadbana i kameralna) dzielnica historyczna. To co mnie uderzyło w amerykańskiej stolicy to bieda. Dworce autobusowe są położone zwykle na obrzeżach centrów miast – o czym jeszcze zaraz napiszę – więc mając w głowie prawa rządzące europejskimi miastami, można liczyć na czystość i porządek. 20-30 minutowy spacer z dworca do centrum miasta i później wieczorem z powrotem to 30-40 odpowiedzi na drugie najpopularniejsze po „How are you?” amerykańskie pytanie: „Do you have some change?”. Kilka dni w podróży i to pytanie rujnowało mi całą przyjemność z przemieszczania się, podziwiania widoków, zwiedzania miast, obserwowania ludzi. Na szczęście udało mi się przyzwyczaić do tego elementu amerykańskiej rzeczywistości. Byłem na to skazany, bo choć może nie do końca byłem tego świadomy, to jednak już wcześniej dało się zauważyć, że ten kraj to światowe centrum nierówności.

Na waszyngtońskim dworcu wyznaczyłem sobie kolejny przystanek: Atlanta. Miasto olimpijskie, miasto południowoamerykańskie, które jednak nie potwierdza stereotypów dotyczących południa kraju. Atlanta jest czysta, nieźle zaprojektowana, aczkolwiek gorąca. Spotkałem tam Williego, przedstawiciela kasty „Do you have some change?”. Nie wyglądał na żebraka, wyglądał raczej na osobę, która zbiera te drobniaki w zupełnie innym celu. Odmówiłem mu, ale ten nie dając za wygraną zadeklarował, że pokaże mi miasto za dwa dolary. Pokazał mi kilka obiektów olimpijskich, nazwał jeden po drugim, więc przekazałem mu obiecane wynagrodzenie.

Południe Stanów Zjednoczonych było jednym z odcinków, które pokonałem nie robiąc zbyt wielu przystanków. Po Atlancie zatrzymałem się na chwilę w Dallas, następnie w Flagstaff i Wielkim Kanionie. Dallas co prawda chciałem lepiej poznać, ale ze względu na burzę i spotkane towarzystwo nie bardzo mi się podobało. Po bardzo krótkim spacerze zaczęło wiać i zaczęło padać, więc usiadłem w jednej z amerykańskich tanich restauracji, a więc w fast foodzie. Tam dosiadła się do mnie jedna z osób, która z sympatią ostrzegała mnie, że ktoś chce mnie zabić. Nie pamiętam tego około 25-latka imienia, ale wydaje mi się, że był pacjentem miejscowego szpitala psychiatrycznego. Najpierw chciał mi pomóc z niedziałającym na moim laptopie Internecie, później zaczął mnie ostrzegać gorączkowo powtarzając zdania: „chcą cię zabić”, „zadźgają cię nożem”, „ja wiem, oni chcą cię zabić”. Ponoć to grupa ulicznych gangsterów chciała mnie zabić. W to wszystko wmieszał jeszcze swoją koleżankę Caroline z okolicznego szpitala. Po kilkudziesięciu minutach Internet ruszył i wreszcie udało mi się zarezerwować nocleg we Flagstaff. Po popołudniu w Teksasie postanowiłem ruszyć dalej – przez oryginalne Albuquerque do Flagstaff.

Flagstaff jest niewielką miejscowością położoną na granicy Wielkiego Kanionu. Tam spędziłem noc i następnego dnia rano wsiadłem do busa wożącego turystów na samą krawędź kanionu. Będąc już na tej krawędzi postanowiłem trochę powędrować – była to niepowtarzalna okazja, by najpierw iść w dół, a następnie w górę. Ta zależność sprawia również, że w tej pomarańczowo-bordowej krainie im niżej tym goręcej. Pomimo tego, że była to połowa maja temperatury na pewno przekraczały 30 stopni Celsjusza. Kiedy byłem już „na dole”, tj. na poziomie jednego z meandrów, bo zejście nad samą rzekę Kolorado było poza moim zasięgiem czasowym i organizacyjnym (zapewne można było to zrobić, ale na innym odcinku) postanowiłem przejść jeszcze kilka kilometrów do klifu. Moją ignorancją i głupotą było zabranie ze sobą plecaka i niezaopatrzenie się w prowiant. Sama woda przy wysokich temperaturach i w pustynnym mikroklimacie to za mało, a brak minerałów i związków odżywczych to łatwy sposób na wyczyszczenie organizmu za jakiejkolwiek energii. Ostatnie odcinki drogi pod górę były niemal ponad moje siły, szczęśliwie spotkałem Amerykanina, który zgodził się podzielić jedzeniem (odmawiając zapłaty), co pozwoliło mi dotrzeć na szczyt kanionu. Tam wypiłem z nowym kolegą piwo i chwilę później ruszyłem do Flagstaff. Z tego miasteczka ruszyłem do San Diego na granicy z Meksykiem.

Do San Diego dojechałem jeszcze nad ranem. Postanowiłem w pierwszej kolejności zobaczyć Ocean Spokojny, więc skierowałem się do Coronado. To miasto-wyspa, która jest strefą bogactwa, jak z filmu. Tam postanowiłem się zdrzemnąć. Kolejny błąd: brak słońca i przyjemny chłodek jeszcze przed południem mogą się zamienić w słoneczny dzień i ciepłe podmuchy wiatru. Obudziłem się „zrobiony na czerwono”, co później skutkowało pytaniami o moją narodowość. Co ciekawe pytano czy jestem Ukraińcem, pytali mnie: Meksykański strażnik w Los Angeles, przypadkowo spotkany biały człowiek i bezdomny Afroamerykanin w Sacramento. Dlaczego nie pytali czy jestem Polakiem albo Rosjaninem? Z Coronado wróciłem do San Diego, które zupełnie mi się nie podobało – pewnie za sprawą niezbyt przyjemnych widoków upodlonych ludzi.

Z San Diego ruszyłem od pobliskiego Los Angeles. Centrum miasta jest przeciętne, a cały ten „organizm” jest wielki i niezbyt ciekawy. Udałem się na plażę do Santa Monica – pewnie jedno z najładniejszych miejsc w całym 10-milionowym i rozległym mieście. Po wieczorze spędzonym nad Pacyfikiem postanowiłem wracać. Złapałem autobus, którym dojechałem do metra i później zajrzałem jeszcze na Hollywood Boulevard. Nic specjalnego – feria barw, kiczu, chodnikowe gwiazdy telewizyjnych gwiazd (w tym Lessie), jeden pijany człowiek śpiący na tym gwiazdorskim chodniku. Postanowiłem wracać, zakręcić kołem fortuny (czyli spojrzeć na rozkład) i ruszyć w kolejne miejsce. Wylądowałem w centrum w czasie, kiedy nic już nie jeździło. Pamiętając poranne doświadczenia, tj. spacer przez dzielnicę bezdomnych, często obłąkanych ludzi, pchających wózki sklepowe z dobytkiem, śpiących pod namiotami, gdzie wszystko śmierdziało moczem, zastanawiałem się czy powinienem powtórzyć ten 20-minutowy spacer czy złapać taksówkę. Moje myśli zmącił człowiek, który zaczepił mnie powtarzając jak mantrę zdanie: „nie powinno cię tu być, zabiją ciebie, nożem ciebie zabiją”. Nie byłbym sobą, gdybym się nie przeszedł. Najpierw zaczepił mnie niski, pełen złości Afroamerykanin krzycząc i gestykulując – prawdopodobnie nie chciał mnie tam widzieć. Ominąłem go szerokim łukiem i poszedłem dalej. Zaczepiła mnie Afroamerykanka w czarnym płaszczu do stóp, z potarganymi włosami i krzycząc „weed, weed”. Nie wiem czy chciała ode mnie ten „weed” czy chciała sprzedać „weed”. Idąc dalej mijałem namioty namioty, minąłem grupę ziomów i na ostatnim odcinku ktoś mnie jeszcze spytał o drobne. Rozmawiając później ze znajomymi dowiedziałem się, że ta dzielnica, Skid Row i okolice, jest jedną z najniebezpieczniejszych w Stanach Zjednoczonych. Muszę przyznać, że ten spacer nie był odpowiedzialny, no i cieszyłem się, kiedy dotarłem do celu w całości.

Wyruszyłem dalej – do Las Vegas. Miasto położone na pustyni nie było najlepszym wyborem, bo w moim „czerwonym” wówczas stanie upał odczuwałem w drugiej potędze. Przeszedłem się trochę i zajrzałem do jednego z centrów typowej tutaj rozrywki. Straciłem kilka dolarów na jednorękiego bandytę – bez powodzenia. Spotkałem dwóch starszych panów – według pierwszego drugi miał być znanym lokalnym dj-em. Do tego dj-stwa nie pasowała mi jednak prośba o drobne, ale zaproszenie na imprezę już tak. Odmówiłem, bo jednak nie czułem się najlepiej, a i na rozrywkę z 50-latkami i ich dziewczynami nie byłem przygotowany psychicznie. Jadąc dalej zahaczyłem o San Bernard, w którym nic nie ma, by trochę później dojechać do San Francisco.

San Francisco zrobiło na mnie chyba największe wrażenie z wszystkich amerykańskich miast. To tutaj da się odczuć ten legendarny amerykański luz z zachodniego wybrzeża. Miasto jest cudownym miksem narodowości, smaków i dźwięków – znaleźć tutaj można jedno z największych w USA Chinatown, Małe Tokio, dzielnicę włoską, której ulice nie różnią się bardzo od rzymskich oraz wiele innych dzielnic. San Francisco to oczywiście centrum-dzielnica finansowa z wieżowcami, jak w innych amerykańskich miastach, ale ma więcej życia wieczorami. Muzycy (także grający narodowe standardy w dzielnicach etnicznych) i tancerze, sporo sztuki. San Francisco to także zapachy – dobiegające z kuchni etnicznych, ale również trawka. Wreszcie San Francisco to przepiękne widoki – zwłaszcza na słynny most Golden Gate, który zachwyca z każdej strony. Po dwóch dniach w San Francisco wyruszyłem do Sacramento.

Atrakcje stolicy Kalifornii „Stare miasto” i kilka historycznych budynków – w tym lokalny kapitol. Najciekawszą częścią mojej wizyty w Sacramento były dyskusje z bezdomnymi na dworcu. Tam jeden z nich, samozwańczy kaznodzieja i ewangelista, który jak sam oświadczył kilka miesięcy wcześniej wyszedł z więzienia, powiedział mi, że jestem jednym z nich, tj. bezdomnym. Rzeczywiście nie miałem wtedy stałego lokum. Co ciekawe kaznodzieja, część dyskutantów, którym oświadczył, że Jezus ich kocha zachwycił, część wprawił w złość. Później, kiedy już czekałem, by wejść do autobusu do Seattle, podeszła do mnie para bezdomnych:

– Pamiętasz tego faceta, który mówił o Jezusie? – zaczepiła mnie kobieta.

– Tak, no wy też tam byliście. – odpowiedziałem.

– Nie wiesz gdzie jest? Pobił mojego chłopaka, ukradł mu telefon, a mi pierścionek. Bardzo mi zależy na tym pierścionku, chciałabym go odzyskać – żaliła się bezdomna.

Niestety nie mogłem pomóc tej kobiecie. Zanim jeszcze wsiadłem do Greyhounda miałem chwilę na rozmowę z innym podróżnikiem. Ponad 60-latek przypominający aparycją powieściowego Gandalfa kupił sobie „Discovery pass” na dwa miesiące, by jeździć po Stanach i promować wymyśloną przez siebie grę planszową łączącą szachy i domino. Grę wymyślił z emeryckich nudów i trochę żeby zarobić. Nigdy później nie słyszałem o tej grze, więc chyba nie odniosła sukcesu.

Jak wspomniałem powyżej, moim kolejnym przystankiem było Seattle. W tym mieście położonym w północno-zachodnim narożniku Stanów Zjednoczonych zatrzymałem się u Saszy, mojego współlokatora z czasów Erasmusa w Estonii. Sasza mieszkał wtedy u rodziców w Edmonds na przedmieściach Seattle (jego dopiero co kupiony jacht jeszcze wymagał napraw i porządków), gdzie również i ja się zatrzymałem. W tym ponoć najbardziej lewackim mieście w całych Stanach czekały mnie typowe rozrywki: mecz soccera między Seattle Sounders a Boca Juniors Buenos Aires (3:0, Fredrik Ljungberg też strzelił!), mecz baseballa między Seattle Mariners a Ditroit Tigers (1:0, pierwsze zwycięstwo od wieków – czyżbym przyniósł szczęście?;), bary z alternatywnymi filmami i śmieceniem pod stolikiem. Mieliśmy również wystarczająco czasu, żeby zwiedzić okolicę. Seattle jest jednym z najpiękniej położonych miast, jakie kiedykolwiek odwiedziłem – od zachodu osłaniają je Góry Skaliste ze szczytem stratowulkanu Mount Rainier (4392 m n.p.m.), od wschodu Góry Olimpijskie,  a pomiędzy jest zatoka-fiord Puget Sound z wyspami i wysepkami. Dzięki temu część miasta znajduje się na pięknym wybrzeżu, inne dzielnice położone są na zboczach nadając mu wiele uroku. Z wizyty w Seattle pamiętam również, że już nie byłem czerwony a ciemnobrązowy – reakcja mamy Saschy: „Czy on normalnie jest taki ciemny?” oraz rozmowę przy obiedzie o mojej podróży autobusami, które za oceanem nie cieszą się dobrą sławą: „a słyszałeś o tym poderżnięciu gardła maczetą w jednym z autobusów pod koniec kwietnia?”. No cóż, so far, so good.

Kończył już się maj, więc czas było wyruszać w drogę powrotną. Nie miałem już zbyt wiele czasu, a tym bardziej pieniędzy na bilet lotniczy toteż ruszyłem w trwającą dzień i 20 godzin podróż do Minneapolis. Tyle czasu wystarczyło, żeby na pokładzie zawiązała się nieformalna grupa weteranów tej podróży. Zostałem do niej włączony. W grupie znalazło się dwóch byłych kryminalistów pijących wódkę z butelki po spricie. Jeden z nich narzekał, że nie może wstąpić do armii co zawsze było jego marzeniem, bo „Wiesz, pracowałem w jednej branży, lata pracowałem w tym biznesie. Dostałem osiem lat. Z „recordem” nie można wstąpić do armii”. Dalej siedział człowiek przypominający strach na wróble. Była też dziewczyna, która uciekała przed agresywnym mężem do ojca. Był Afroamerykanin dumny z siedmiokrotnego ojcostwa, w tym dwukrotnie bliźniaków, a jedną parę ma z Rosjanką, która nie mogła nadziwić się widząc czarnoskórego człowieka do tego stopnia, że zaszła z nim tej samej nocy w ciążę. Był też chłopak o nazwisku Mikulski, ale bez kropli polskiej krwi, który jechał do brata do Kanady. Ja zostałem w tym towarzystwie fotografem. To dlatego, że jadąc mijaliśmy Park Narodowy Yellowstone i zrobiłem kilka pamiątkowych zdjęć.

Z jednodniowego przystanku w Minneapolis pamiętam niewiele – skwar i rzeźby baseballistów. Następnego dnia byłem w Chicago, by pod koniec maja spakować się i odlecieć z powrotem do Polski.

Moja podróż po Stanach Zjednoczonych przyniosła mi zupełnie inne pojęcie o tym kraju niż ma większość osób, niż sam miałem zanim wsiadłem do Greyhounda. Nigdy nie widziałem takiej biedy jak w USA. Zdałem sobie też sprawę, że Amerykanie nigdy w swoich filmach o detektywach i zawadiakach nie pokazują miast – teraz wiem dlaczego: bo często są brzydkie i brudne. Z drugiej strony w USA jest niesamowicie dużo pięknych miejsc, zwłaszcza natury, ale też jest kilka wspaniałych miast. Teraz prawdopodobnie nie wybrałbym się w podobną szaloną podróż, może takie ryzykanctwo już mnie nie pociąga jak kiedyś, a może dlatego, że wiedziałbym co należy zobaczyć, na co zabrakło mi czasu w 2010 roku. Tamtego maja zrobiłem około 15 tysięcy kilometrów, wielka pętla amerykańska.