Zanim rozpocznie się głuchy festiwal sycylijskich miast, ulice i place trawią krzyki i pełne serdeczności pozdrowienia (melodyjne i przeciągłe Gioovaaani! czy Giuuseeppe!). Najśpiewniej pokrzykują rolnicy, którzy, na ape, „pszczole”, trójkołowej, karłowatej ciężarówce, już od rana zwożą do miasta swoje skarby – pomarańcze, cytryny, cebule i wszystko inne, co jest w stanie wyrosnąć na tej miesiącami słońcem palonej ziemi. Oni to potrafią i krzyknąć, i zarymować, i zaśpiewać. Czasem wyręczają się megafonem wypluwającym dźwięk pozbawiony tych sycylijskich smaczków. Takie czasy. Krzyki szybko zastępowane są zapachami przegotowanych pomidorów wymieszanych z makaronami i innych kulinariów.
13-sta, 14-sta, 15-sta. Siesta. Mam miasto tylko dla siebie… Pusto jakby ludzie nagle zniknęli zmieceni jakimś podmuchem, falą magnetyczną, tsunami. Epicentrum na stołach i na niebie. Cisza jak makiem zasiał. Tak cicho, że słyszę jak wskazówki zawieszonego na nadgarstku zegarka kreślą niewidoczne kręgi. Miasto je i odsypia co zjadło. Tylko czasem ktoś przemknie – ragazzi, któremu nie w smak zbyt długo konsumować z rodziną, ktoś pędzony niezałatwioną sprawą lub imigrant z Czarnej Afryki pokrzykujący coś niezrozumiale do telefonu.
Wracają. Biorą się pod ręce i wędrują lub stoją wystawiając twarze na słońce. Wraca zgiełk, miastu wraca dusza. Lecę.