Zanim rozpocznie się głuchy festiwal sycylijskich miast, ulice i place trawią krzyki i pełne serdeczności pozdrowienia (melodyjne i przeciągłe Gioovaaani! czy Giuuseeppe!). Najśpiewniej pokrzykują rolnicy, którzy, na ape, „pszczole”, trójkołowej, karłowatej ciężarówce, już od rana zwożą do miasta swoje skarby – pomarańcze, cytryny, cebule i wszystko inne, co jest w stanie wyrosnąć na tej miesiącami słońcem palonej ziemi. Oni to potrafią i krzyknąć, i zarymować, i zaśpiewać. Czasem wyręczają się megafonem wypluwającym dźwięk pozbawiony tych sycylijskich smaczków. Takie czasy. Krzyki szybko zastępowane są zapachami przegotowanych pomidorów wymieszanych z makaronami i innych kulinariów.
Spory przypadek sprawił, że na jakieś dwa miesiące wylądowałem na prowincji prowincjonalnej Sycylii. Południowa końcówka wyspy, o rzut kamieniem na Maltę i do Afryki.
Włochy nie zawsze wzbudzały we mnie zachwyt. Kiedyś trudno było mi sobie wyobrazić, żeby naród wrzeszczący, trąbiący i gestykulujący jak szalony mógł wywołać we mnie fascynację. Mój sceptycyzm przerodził się jakiś czas temu w szczerą sympatię. Przypadek sprawił, że część grudnia oraz styczeń i luty spędzę na Sycylii.