W hebrajskim jest jedno (a może i więcej) znajomych dla nas słów. To słowo to balagan. Izrael, pomimo potężnej armii, głośnej polityki oraz poważnych zagrożeń i silnych sojuszy, to taki trochę balagan.
O wyprawie do Izraela myślałem od dawna. Od niedawna do Tel Awiwu lata WizzAir, więc miasto i kraj dołączyły do listy destynacji niemalże weekendowych, obsługiwanych przez tanie linie lotnicze. Trochę świętokradztwo, bo jak tak można egzotykę zamieniać na tanie wycieczki!? Najpierw Gruzja, teraz Izrael! Ale cóż, przecież gdyby nie lot za pół-darmo, to kto wie, czy kiedykolwiek dotarłbym na wschodnie wybrzeża Morza Śródziemnego.
Od zawsze zastanawiałem się jak wygląda Izrael, jak układają się stosunki w tak zróżnicowanym i tak zmęczonym historią narodzie. I ta myśl, jeszcze nieprzetrawiona, nieopanowana, nieoswojona, że tu, w Polsce, byli Żydzi i już ich nie ma. To uczucie pomieszanych fascynacji i ciekawości, jak się urządzili ich potomkowie tam, na spalonej słońcem ziemi Bliskiego Wschodu, na kilkudziesięciokilometrowym pasku wydartym pustyni i Palestyńczykom.
Oczyma wyobraźni widziałem Izrael uporządkowany, zorganizowany i przygotowany na każdą ewentualność, bo przecież zdarzają się wojny i pałają do niego nienawiścią sąsiedzi. Widziałem konflikty i kłótnie izraelsko-palestyńskie. Widziałem poczucie zagrożenia i atmosferę poddenerwowania. I co? I nic z tych rzeczy. Jest trochę balaganu, ale ludzie, zdaje się, żyją tu jak w innych krajach.
Społeczeństwo Izraela jest jak znana lokalna potrawa – jeruzalemski miks. Po trochu wszystkiego. Lokalna specyfika jest polukrowana kilkoma smakami. Izraelska ulica mówi w kilku językach. Po hebrajsku mówią niemal wszyscy – to język tych, którzy wrócili do Ziemi Obiecanej, by odbudować swój kraj i mieć bezpieczne schronienie na ewentualność kolejnych zawieruch historii. W jidisz mówią konserwatywni chasydzi, a tym najbardziej skrajnym łatwiej współpracować z Palestyńczykami niż własnym rządem (który uzurpuje sobie prawo do historii Izraela, której dalszy ciąg, wg nich, jeszcze nie nadszedł). Po arabsku mówią oczywiście Palestyńczycy, ale również Żydzi, którzy przybyli z krajów arabskich. Po angielsku mówi spora imigracja amerykańska (i jako język obcy używa go większość społeczeństwa), wielu z nich zapewne jeszcze niedawno w swoich czarnych szatach i z pejsami spacerowała ulicami Nowego Jorku. Po rosyjsku mówi największa fala nowej imigracji – od początku lat 90. XX w. do Izraela przybyło ponad milion Żydów (i osób tylko deklarujących żydowskie pochodzenie) z Rosji i pozostałych krajów poradzieckich. O pozostałych grupach i ich językach już nie wspomnę. Jest ich dużo.
Takie zróżnicowanie społeczeństwa ze względu na pochodzenie powoduje, że kraj ma wiele oblicz. Jest trochę lokalnie, trochę amerykańsko i trochę rosyjsko. Są ludzie, których stać na miłe słowo w każdej sytuacji, są i tacy, których gburowaty wyraz twarzy nigdy nie opuszcza. Są ulice bardzo europejskie, są brzydkie jak amerykańskie dzielnice imigracji (brzydka i szara architektura okraszona śmieciami walającymi się po chodnikach i smrodem dolatującym z zaułków), są też korytarze świecących kramów. Ulicami chodzą ludzie eleganccy wg amerykańskiej czy europejskiej definicji, jak też i panie hołdujące definicji rosyjskiej. Itd.
Choć telewizja jak już pokazuje Izrael to najczęściej jest to zamach, wojna lub nienawiść (na tle narodowościowym lub religijnym) to zdaje się, że Żydzi i Palestyńczycy są w stanie żyć ze sobą po sąsiedzku. Trudno było dostrzec, aby śpiewy muezina dobiegające z minaretu komukolwiek przeszkadzały. Jerozolimscy Palestyńczycy w swoich kramach oferują pełną gamę symboliki żydowskiej oraz wszystkie możliwe gadżety pomalowane w biało-niebieskie barwy Izraela.
Wszelkie dane nt. klimatu w tej części świata mówią o łagodnych zimach z temperaturami wahającymi się między 15 a 20 st. C oraz sporadycznymi opadami. Pech (szczęście?) sprawiło, że zaraz po wylądowaniu rozpoczęła się burza Aleks, która przyniosła na te ziemie zimę stulecie (a nawet 120-lecia!). W Tel Awiwie i Hajfie niemal bez przerwy padał deszcz, a w położonej na kilkusetmetrowych wzgórzach Jerozolimie spadło dobrych 10 centymetrów śniegu. W takiej sytuacji ani Mosad, ani myśliwce nie są w stanie pomóc i stolica została odcięta od świata. Na drogach porozbijane, porzucone i zasypane śniegiem samochody. Drogi puste. Jedyna autostrada do Jerozolimy została zablokowana przez kordon policji, pociągi stanęły. Koniec świata. Do miasta dostaliśmy się tylko dzięki Palestyńczykowi, który wyczuł biznes, skasował każdego z pasażerów swojego 10-osobowego busa po 50 szekli (dwukrotnie więcej niż zwykle), dojechał do blokady, skręcił w boczną drogę, przejechał kilkanaście kilometrów, wjechał na pustą autostradę już za blokadą, przejechał kawałek pod prąd, zawrócił na właściwy pas i dojechał do zasypanego śniegiem miasta. Wakacje pod palmami nie zawsze znaczą słońce i skwar. Tym razem pod palmami leżał śnieg. Zastanawiające, że Izrael jest lepiej przygotowany na wypadek wojny z każdym ze swoich sąsiadów (i zapewne z wszystkimi na raz) niż na opady śniegu.
Jeśli jeszcze kiedyś wybiorę się do Izraela to latem. Tak dla odmiany.